sobota, 10 maja 2014

25. Tak bardzo trzeźwa, tak bardzo pojebana.

Komplikuję sobie życie na własne żądanie. Kłamię na temat rzeczy, które są dla mnie ważne, tylko po to, żeby nie czuć się głupio przez kilka minut. Wszystko mogłoby być takie piękne, gdybym chociaż raz otworzyła gębę. Czemu nie mogę zapomnieć o tej pieprzonej dumie i przestać wciskać ludziom kity na swój temat? Wszystko się zmieniło i nie potrafię spojrzeć prawdzie w oczy, a co dopiero mówić o cudzych oczach? Jakbym tylko mogła ogarnąć się na te parę minut, nie więcej, to połowa moich problemów magicznie by zniknęła. Ale nie - ja muszę brnąć w mój kochany stek kłamstw i wmawiać sobie, że nic się nie zmieniło, bo tak byłoby łatwiej.

Od zaledwie jednego wieczoru zależałoby moje przyszłe szczęście (?), ale nie umiem się przemóc, będąc głupia jak stołowe nogi. M. to zaraz przeczyta i będzie drążył, ale ja znowu będę uciekać od tematu, powinnam dostać medal za odwagę.

piątek, 9 maja 2014

24. Pragnienia.

Brałam risperidon przez pięć dni. Skończyłam, bo miałam po nim depresję. Czułam się fatalnie i miałam ochotę strzelić samobója.

Jestem chora na półpasiec, dostałam tramadol od lekarza. Skończyło się tak, że już drugi raz się nagrzałam tramadolem i alprazolamem w przeciągu trzech dni, na dodatek nie mówiąc o tym M. Pewnie to kiedyś przeczyta i się na mnie zawiedzie. Ale dziś nie wiedziałam, co robić. Jest mi chujowo, czuję się niespełniona i zostawiona.

Duszę w sobie pragnienia, bo boję się, że będę za nie oceniana. Nie chcę pokazać nikomu tego, na czym mi naprawdę zależy, bo boję się odtrącenia. Wolę, żeby to we mnie tkwiło i nigdy nie wyszło poza mój własny, prywatny świat. Z jednej strony wiem, że niekoniecznie zostanę potraktowana, że tak powiem, "niepoważnie", ale z drugiej... tak cholernie boję się, że coś pójdzie nie tak, że wolę siedzieć cicho i cierpieć z tego powodu. Delikatnie badać teren i nigdy nie podejmować żadnych decyzji. Parę razy spróbowałam wyjść poza tę strefę bezpieczeństwa i za każdym razem rezultat był całkiem niezły, ale nie wiem, czy kiedykolwiek się jeszcze na to zdobędę. Jestem tchórzem i tyle.

środa, 23 kwietnia 2014

23. Risperidon.

Risperidon jest już łatwiejszy do zniesienia. Co prawda nie mogę pić żadnego alkoholu, bo nawet po dwóch (!) łykach wina czułam się tak, jakbym miała stado koni zamiast serca, ale większość działań niepożądanych jest do przeżycia. Tylko jeszcze nie wiem, jak będzie z tyciem, muszę pewnie trochę poczekać i znowu zacząć się ważyć (przestałam, kiedy dostałam obsesji na punkcie głupich cyfr na wadze - nieważne było chudnięcie, tylko coraz niższa liczba na wyświetlaczu).

Złości prawie nie ma, a jeśli już jest, to uzasadniona. Nie wkurwiam się o to, że ktoś na mnie patrzy albo dlatego, że przeszkadza mi jego głos. W zamian za to jestem smutna. Także risperidon działa, co jest chyba potwierdzeniem tego, że nie mam humorów, tylko jestem popieprzona (pierwsza wersja odpowiadałaby mi o wiele bardziej).

A moja terapeutka zamierza się ze mną spotkać po majówce (!). Wizyty raz w miesiącu to największy bezsens, z jakim kiedykolwiek się spotkałam. Jakim cudem ma mi to pomóc? Przez to wszystko zaczęłam zastanawiać się nad kolejnym podejściem do terapii długoterminowej, ale boję się, że z niej od razu zrezygnuję. Wiem, że to konieczne i branie leków bez jakiejkolwiek opieki psychologicznej jest durne, ale nie mam pojęcia, co robić w obecnej sytuacji.

sobota, 19 kwietnia 2014

22. "Osobowość chwiejna emocjonalnie - typ borderline."

Stało się. Trafiłam do kompetentnego lekarza, który zamiast "zaburzeń depresyjnych" wpisał mi bordera w kartę. Zamiast antydepresantów dostałam neuroleptyk.

Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony w końcu znalazłam lekarza, który ogarnia to, co się dzieje i nie przypisuje SSRI/SNRI jak leci, ale z drugiej... czułam się tak, jakby ktoś mnie przejrzał na wylot. Jakbym od tej pory nie mogła niczego ukryć, jakbym musiała skończyć udawać. Facet patrzył na mnie, zadawał kurewsko bezpośrednie pytania, podczas gdy ja czułam ogarniającą mnie zewsząd bezsilność. Nie miałam innego wyjścia, musiałam gadać. I gadałam. Usłyszałam słowa, których nigdy nie zapomnę, niektórych rzeczy nie spodziewałabym się po człowieku, który skończył medycynę. Gdy wątpliwie stwierdziłam, że boję się, że mam jakieś psychopatyczne skłonności, odpowiedział: "Jeśli nie byłaby pani chociaż trochę psychopatką, to byśmy dzisiaj nie rozmawiali, bo byłaby pani martwa".

Do tej pory jest to jedyny psychiatra, u którego byłam i sprawiał wrażenie kompetentnego. Trochę to absurdalne - psychiatra musi być pieprznięty, żeby był przeze mnie postrzegany jak profesjonalista.

Wyszłam z gabinetu z receptą na risperidon, do którego nie jestem przekonana. Dziwnie się po nim czuję, ale postanowiłam, że będę go brać przynajmniej przez tydzień. Czasami myślę, że wolałabym wrócić do wenlafaksyny, do której mam pewne zaufanie, mimo tego, że jest gówniana. Tłumi wszystko - zarówno złość, jak i radość oraz smutek. Ale wiem, czego się po niej spodziewać: braku apetytu, obojętności, utraty jakiejś części włosów, kompletnego zaniku libido, zmęczenia i brain shivers, jeśli zdecydowałabym się ją odstawić. Przynajmniej bym nie przytyła i nie bałabym się parkinsonizmu.

Z drugiej strony, jakoś ufam temu lekarzowi.

wtorek, 15 kwietnia 2014

21. Niestabilność.

Nienawidzę swojej niestabilności emocjonalnej. Jeszcze parę dni temu dałabym głowę, że mam depresję, a teraz... może szczęśliwa nie jestem, ale przybita też nie. Czuję się tak, jakbym nie zdawała sobie sprawy z tego syfu, który powinien nazywać się moją przyszłością. Wygląda ona fatalnie, ale jakoś to do mnie nie dociera.

M. nie chciał zaakceptować mojej decyzji o odejściu, więc... szuka pracy w Polsce. Cała sytuacja jest totalnie nienormalna, ale jeśli jakakolwiek firma zgodzi się przyjąć M. (który polskiego prawie nie zna, nie licząc przekleństw i innych, jakże "przydatnych" wyrazów), to za jakieś dwa miesiące może skończyć się ta cholerna epoka 800-kilometrowego dystansu. Ale sama nie wiem, czy to dobry pomysł. 

Moja terapeutka ma mnie w dupie, już któryś raz odwołała wizytę. Natomiast kiedy wizyty nie odwołuje, ma dla mnie marne pół godziny. Czy pół godziny na dwa tygodnie można w ogóle nazwać terapią? Nawet myślałam, żeby z nią o tym pogadać, ale chyba nie mam odwagi.

niedziela, 13 kwietnia 2014

20. Spokój.

Samotność jest spokojna, ale cholernie smutna. Przez ten rok, kiedy byłam z M., przyzwyczaiłam się do tego, że mam komu powiedzieć, jak się czuję, mam się do kogo przytulić i przy kim wypłakać. A teraz wszystko zniknęło. Jestem zupełnie sama, a jedyna osoba, której w jakimkolwiek stopniu na mnie zależy, niedługo umrze. Nie mam przyjaciół ani bliższych znajomych. Praktycznie nie mam do kogo gęby otworzyć, krzyczę i płaczę w poduszkę. Zostałam sama - opuszczona, zaniedbana, nieszczęśliwa. Całymi dniami mam łzy w oczach, cała sytuacja mnie przeraża. W tym roku straciłam już dwie osoby, które dotychczas zajmowały pierwsze miejsce w moim życiu. Wszystko, co miałam, zniknęło. Brakuje mi tej stabilizacji i normalności. W styczniu wszystko umarło, a ja nie byłam na to przygotowana. Jedna godzina, zaledwie kilkadziesiąt minut, wystarczyła, by zasiać największe spustoszenie, z jakim się do tej pory zetknęłam. Widok i dotyk śmierci to coś, czego nie potrafię opisać. Osoba, która towarzyszyła mi od pierwszych chwil życia, zamieniła się w chłodny worek kości.

Wciąż czuję, jak jej żebra odbijają się o moje dłonie, rozpaczliwie próbujące przywrócić ją do życia. Widzę jej oczy, jakby ze szkła, skierowane bez wyrazu w sufit. Widzę usta wykrzywione w przerażającym grymasie, słyszę ostatnie charczące oddechy. Nie mogę się tego pozbyć. Może to jeszcze nie jest na to pora, a może przesadzam. Nie wiem. Wspomnienia są namacalne, myśląc o tym wszystkim czuję się tak, jakby to wszystko wydarzyło się parę minut temu.

Jestem sama i będę sama. Będę stronić od ludzi, milczeć tak często, jak się tylko da. Myślę, że to właściwa droga, jedyny sposób, w jaki mogę teraz postąpić. Nie będę nikogo błagać o rozmowę, wolę umrzeć, nie odzywając się do nikogo. Będzie lepiej. Będzie stabilnie.

Zastanawia mnie to, czy mam rzeczywiście nawrót depresji, czy to stan kilkugodzinny, ewentualnie kilkudniowy.

sobota, 12 kwietnia 2014

19. If you have no one (and feel nothing), no one can hurt you.

Cieszę się ostatnimi dniami bez leków. Bez względu na to, co dostanę, moja percepcja się zmieni. Koniec z uczuciami, kodeiną, alkoholem, seksem, a nawet sokiem grapefruitowym. Jak będzie w takim razie wyglądać moje życie? Tego chyba nie można nazwać życiem, tylko egzystencją. Dostanę albo neuroleptyki, albo stabilizatory nastroju. Na te pierwsze łatwo się nie zgodzę, skutki uboczne mnie przerażają.

To już chyba definitywny koniec z M. Nie dogadujemy się, wszystko się zepsuło, sytuacja jest nie do naprawienia. Czasami myślę, że może to i lepiej, życie w pojedynkę jest spokojniejsze, bardziej wyciszone. Nie wiem, czy go kocham, nie wiem, czy kiedykolwiek w pełni kochałam, nie wiem, czy jestem w stanie kochać. Nigdy wcześniej nie zaznałam miłości i żyło mi się bez niej całkiem w porządku. Opuszczona czuję się bezpieczna. "If you have no one, no one can hurt you"...

Czasami chcę żyć normalnie. Bez uniesień, bez smutku, bez złości. Wróciłabym do wenlafaksyny, nawet nie obchodzi mnie to, że wypadnie mi połowa włosów i nie będę mogła spać. Wolałabym, żeby moje dni były przytłumione, tęsknię za tymi dwoma latami jak szalona. Ale z drugiej strony, "zero istnienia" jest przerażające, moje dotychczasowe życie w zasadzie legnie w gruzach. Wizyta u psychiatry w środę, chciałabym mieć to za sobą.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

18. Łzy, strach i beznadzieja.

Cały dzień płaczę. Zrobiłam test MMPI-2 i zaczęłam się w domu zastanawiać nad pytaniami. A pytania dotyczyły przyszłości, sensu życia, seksualności, rodziny, nauki... Właściwie wszystkich moich problemów. Im dłużej o tym wszystkim myślę, tym gorzej się czuję. Nie zaliczę roku, będę musiała zaczynać od początku. Tylko czy znowu mam studiować to samo, skazując się na 3-5 lat męki? A może powinnam wybrać coś ciekawszego? A może mogę mieć to wszystko w dupie i olać życie?

Nie chcę tak żyć. Przyszłość mnie przeraża. Boję się, że umrze mój dziadek (który jest nota bene moim jedynym krewnym). Boję się, że mojego związku nie da się odratować. Boję się, że do końca życia będę mieć średnie wykształcenie. Boję się, że doszczętnie zwariuję. Boję się budzić każdego dnia i przypominać sobie o tym wszystkim. Pragnę odnaleźć się w rutynie, uspokoić się i zacząć czuć się jak człowiek. Dlatego zdecydowałam, że pójdę do psychiatry, po dwuletniej przerwie. Pewnie wyląduję na lekach, które tym razem chyba muszę brać.

niedziela, 6 kwietnia 2014

17.

Jestem wkurwiona na wszystko i wszystkich. Na dodatek jutro mam terapię po dwóch tygodniach przerwy i boję się tego, co mnie czeka.

poniedziałek, 31 marca 2014

16. Powrót.

Kiedy wróciłam do domu, byłam szczęśliwa. Spędziliśmy intensywne pięć dni, czując o wiele więcej niż do tej pory. Ale minął tydzień, wspomnienia zaczęły się zacierać. Nie umiem prowadzić równolegle dwóch żyć. Nie umiem też sobie wytłumaczyć, że będąc w Polsce, cały czas jestem z M.

Jest mi źle, wręcz chujowo. Czuję pustkę, która przedziera się przez moje wnętrzności, zostawiając bolesny ciężar, który mnie wypełnia. Nie wiem, co mam robić, nie wiem, jak o tym mówić. Chcę płakać, ale nie umiem. Chcę krzyczeć, ale nie umiem.

W czwartek się nagrzałam, ale było tragicznie, bo skupiłam się tylko na swędzeniu. Nie mogłam przestać o tym myśleć, hydroksyzyna nie pomagała, wkręcałam sobie ten świąd coraz bardziej i bardziej, aż z haju nie zostało nic. Tylko następnego dnia czułam się jakoś lepiej, świeżo. Mimo tego zamulenia, miałam otwarty umysł, postrzegałam świat inaczej. Przez tę błogą obojętność nie zdawałam sobie sprawy z tego gówna, które mnie otacza.