Samotność jest spokojna, ale cholernie smutna. Przez ten rok, kiedy byłam z M., przyzwyczaiłam się do tego, że mam komu powiedzieć, jak się czuję, mam się do kogo przytulić i przy kim wypłakać. A teraz wszystko zniknęło. Jestem zupełnie sama, a jedyna osoba, której w jakimkolwiek stopniu na mnie zależy, niedługo umrze. Nie mam przyjaciół ani bliższych znajomych. Praktycznie nie mam do kogo gęby otworzyć, krzyczę i płaczę w poduszkę. Zostałam sama - opuszczona, zaniedbana, nieszczęśliwa. Całymi dniami mam łzy w oczach, cała sytuacja mnie przeraża. W tym roku straciłam już dwie osoby, które dotychczas zajmowały pierwsze miejsce w moim życiu. Wszystko, co miałam, zniknęło. Brakuje mi tej stabilizacji i normalności. W styczniu wszystko umarło, a ja nie byłam na to przygotowana. Jedna godzina, zaledwie kilkadziesiąt minut, wystarczyła, by zasiać największe spustoszenie, z jakim się do tej pory zetknęłam. Widok i dotyk śmierci to coś, czego nie potrafię opisać. Osoba, która towarzyszyła mi od pierwszych chwil życia, zamieniła się w chłodny worek kości.
Wciąż czuję, jak jej żebra odbijają się o moje dłonie, rozpaczliwie próbujące przywrócić ją do życia. Widzę jej oczy, jakby ze szkła, skierowane bez wyrazu w sufit. Widzę usta wykrzywione w przerażającym grymasie, słyszę ostatnie charczące oddechy. Nie mogę się tego pozbyć. Może to jeszcze nie jest na to pora, a może przesadzam. Nie wiem. Wspomnienia są namacalne, myśląc o tym wszystkim czuję się tak, jakby to wszystko wydarzyło się parę minut temu.
Jestem sama i będę sama. Będę stronić od ludzi, milczeć tak często, jak się tylko da. Myślę, że to właściwa droga, jedyny sposób, w jaki mogę teraz postąpić. Nie będę nikogo błagać o rozmowę, wolę umrzeć, nie odzywając się do nikogo. Będzie lepiej. Będzie stabilnie.
Zastanawia mnie to, czy mam rzeczywiście nawrót depresji, czy to stan kilkugodzinny, ewentualnie kilkudniowy.