Wczoraj piłam wódkę, po czym stwierdziłam, że wezmę zolpidem i kompletnie odleciałam, prawie nic z tego nie pamiętam, oprócz tego, że wydawało mi się, że moje kończyny nie należą do mnie. Ale nie było to nic złego, czułam się tak, jakbym miała przy sobie ramiona M. Jeszcze 12 dni...
M. mieszka w Niemczech, przez co widzimy się zazwyczaj raz na miesiąc. Na co dzień zostaje nam Skype, ale chyba nie muszę nawet wspominać, że to nie to samo. Jesteśmy ze sobą od dziesięciu miesięcy, jakoś dajemy radę, chociaż czasami jest bardzo ciężko. Najgorzej było po wakacjach, po trzech miesiącach spędzonych sam na sam... Przeżyliśmy ze sobą cudowne chwile: rozmawialiśmy, chodziliśmy na koncerty, ćpaliśmy... Można wymieniać bez końca. Mam nadzieję, że w następnym roku zamieszkamy razem, bez względu na to, ile to będzie kosztowało. Chcę spędzić z M. resztę życia, czas spędzony z nim to najpiękniejsze chwile mojego życia. Nikt, tak jak on, nie potrafi mnie zrozumieć, wysłuchać, sprawić, że czuję się kochana.
Gdy nie jesteśmy obok siebie, czuję się tak, jakby moje życie było tylko filmem, który oglądam. Nie uczestniczę w niczym, jestem tylko postronnym obserwatorem. Należę do M., chcę być przy jego boku cały czas. Nie umiem żyć z dala od niego, to mnie niszczy i sprawia, że jestem nieszczęśliwa. Pieprzone 12 dni (ilekroć zostaje 12 dni do momentu, kiedy się zobaczymy, mam w głowie utwór 12 Days of Rain zespołu October Tide). Im mniej czasu, tym bardziej te dni się dłużą, bo o niczym innym nie myślę. Powinnam myśleć o piątkowym kolokwium z całek, ale jakoś nie mogę się za to zabrać, i tak wiem, że zaliczę.