Zapisałam się na terapię krótkoterminową, byłam już na dwóch spotkaniach. Ostatnio usłyszałam, że bez przeciwpsychotyków się nie obejdzie i że mam jak najszybciej umówić się na wizytę u lekarza. Kiedy zaczęłam czytać o tego typu lekach, stwierdziłam, że nie ma mowy, żebym je brała. One mnie naprawdę przerażają. Przyrost masy ciała, parkinsonizm, wszystko. Do lekarza chciałam nawet iść, żeby dostać papier z rozpoznaniem (jakimkolwiek), bo tego wymaga ode mnie terapeutka - powiedziała, że mam mieć napisane, że mam bpd, bo będzie jej łatwiej pracować, mimo że ona sama jest przekonana o trafności tej diagnozy. Ale terminy są tak odległe, że zrezygnowałam. Już nie mogę się doczekać, aż usłyszę, że nie współpracuję.
Do tego zrywam z M. Nie jestem przekonana, czy chcę to zrobić, ale słowa same cisną mi się na usta. Poza tym, w ogóle za nim nie tęsknię. Nie jestem pewna, czy jestem w ogóle zdolna tęsknić za kimkolwiek. Wydaje mi się, że do tej pory tęskniłam za emocjami, które M. mi dawał. Przyzwyczaiłam się, niczego się nie boję, zaczęliśmy żyć w pewnego rodzaju stagnacji. A tego nie cierpię. Nie wiem, co robić, nie wiem, kim jestem.
Całymi dniami jestem smutna i wściekła, na przemian. Czuję się jak wrak człowieka. Chcę być sama, ale nie chcę być sama. Chcę spędzać czas z M., ale kiedy z nim rozmawiam, nie potrafię okazać jakiegokolwiek pozytywnego uczucia, mimo że wiem, że ono gdzieś tam jest. Rozpierdalam sobie życie na własne żądanie i nic nie potrafię z tym zrobić, najchętniej zamknęłabym się w pokoju i, w samotności, przedawkowała jakieś dragi.
Kurwa, jak ja nienawidzę tego całego gówna, które we mnie jest. Ten syf mnie dusi, domaga się autodestrukcji, chorych emocji i nienawiści. Nie wiem, co mam robić, jestem coraz bardziej zrozpaczona. Mam ochotę się ciąć, niszczyć, głodować, nienawidzić. Ale nic z tym nie robię, co sprawia, że czuję się gorzej i gorzej. Mam dość.