sobota, 10 maja 2014

25. Tak bardzo trzeźwa, tak bardzo pojebana.

Komplikuję sobie życie na własne żądanie. Kłamię na temat rzeczy, które są dla mnie ważne, tylko po to, żeby nie czuć się głupio przez kilka minut. Wszystko mogłoby być takie piękne, gdybym chociaż raz otworzyła gębę. Czemu nie mogę zapomnieć o tej pieprzonej dumie i przestać wciskać ludziom kity na swój temat? Wszystko się zmieniło i nie potrafię spojrzeć prawdzie w oczy, a co dopiero mówić o cudzych oczach? Jakbym tylko mogła ogarnąć się na te parę minut, nie więcej, to połowa moich problemów magicznie by zniknęła. Ale nie - ja muszę brnąć w mój kochany stek kłamstw i wmawiać sobie, że nic się nie zmieniło, bo tak byłoby łatwiej.

Od zaledwie jednego wieczoru zależałoby moje przyszłe szczęście (?), ale nie umiem się przemóc, będąc głupia jak stołowe nogi. M. to zaraz przeczyta i będzie drążył, ale ja znowu będę uciekać od tematu, powinnam dostać medal za odwagę.

piątek, 9 maja 2014

24. Pragnienia.

Brałam risperidon przez pięć dni. Skończyłam, bo miałam po nim depresję. Czułam się fatalnie i miałam ochotę strzelić samobója.

Jestem chora na półpasiec, dostałam tramadol od lekarza. Skończyło się tak, że już drugi raz się nagrzałam tramadolem i alprazolamem w przeciągu trzech dni, na dodatek nie mówiąc o tym M. Pewnie to kiedyś przeczyta i się na mnie zawiedzie. Ale dziś nie wiedziałam, co robić. Jest mi chujowo, czuję się niespełniona i zostawiona.

Duszę w sobie pragnienia, bo boję się, że będę za nie oceniana. Nie chcę pokazać nikomu tego, na czym mi naprawdę zależy, bo boję się odtrącenia. Wolę, żeby to we mnie tkwiło i nigdy nie wyszło poza mój własny, prywatny świat. Z jednej strony wiem, że niekoniecznie zostanę potraktowana, że tak powiem, "niepoważnie", ale z drugiej... tak cholernie boję się, że coś pójdzie nie tak, że wolę siedzieć cicho i cierpieć z tego powodu. Delikatnie badać teren i nigdy nie podejmować żadnych decyzji. Parę razy spróbowałam wyjść poza tę strefę bezpieczeństwa i za każdym razem rezultat był całkiem niezły, ale nie wiem, czy kiedykolwiek się jeszcze na to zdobędę. Jestem tchórzem i tyle.

środa, 23 kwietnia 2014

23. Risperidon.

Risperidon jest już łatwiejszy do zniesienia. Co prawda nie mogę pić żadnego alkoholu, bo nawet po dwóch (!) łykach wina czułam się tak, jakbym miała stado koni zamiast serca, ale większość działań niepożądanych jest do przeżycia. Tylko jeszcze nie wiem, jak będzie z tyciem, muszę pewnie trochę poczekać i znowu zacząć się ważyć (przestałam, kiedy dostałam obsesji na punkcie głupich cyfr na wadze - nieważne było chudnięcie, tylko coraz niższa liczba na wyświetlaczu).

Złości prawie nie ma, a jeśli już jest, to uzasadniona. Nie wkurwiam się o to, że ktoś na mnie patrzy albo dlatego, że przeszkadza mi jego głos. W zamian za to jestem smutna. Także risperidon działa, co jest chyba potwierdzeniem tego, że nie mam humorów, tylko jestem popieprzona (pierwsza wersja odpowiadałaby mi o wiele bardziej).

A moja terapeutka zamierza się ze mną spotkać po majówce (!). Wizyty raz w miesiącu to największy bezsens, z jakim kiedykolwiek się spotkałam. Jakim cudem ma mi to pomóc? Przez to wszystko zaczęłam zastanawiać się nad kolejnym podejściem do terapii długoterminowej, ale boję się, że z niej od razu zrezygnuję. Wiem, że to konieczne i branie leków bez jakiejkolwiek opieki psychologicznej jest durne, ale nie mam pojęcia, co robić w obecnej sytuacji.

sobota, 19 kwietnia 2014

22. "Osobowość chwiejna emocjonalnie - typ borderline."

Stało się. Trafiłam do kompetentnego lekarza, który zamiast "zaburzeń depresyjnych" wpisał mi bordera w kartę. Zamiast antydepresantów dostałam neuroleptyk.

Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony w końcu znalazłam lekarza, który ogarnia to, co się dzieje i nie przypisuje SSRI/SNRI jak leci, ale z drugiej... czułam się tak, jakby ktoś mnie przejrzał na wylot. Jakbym od tej pory nie mogła niczego ukryć, jakbym musiała skończyć udawać. Facet patrzył na mnie, zadawał kurewsko bezpośrednie pytania, podczas gdy ja czułam ogarniającą mnie zewsząd bezsilność. Nie miałam innego wyjścia, musiałam gadać. I gadałam. Usłyszałam słowa, których nigdy nie zapomnę, niektórych rzeczy nie spodziewałabym się po człowieku, który skończył medycynę. Gdy wątpliwie stwierdziłam, że boję się, że mam jakieś psychopatyczne skłonności, odpowiedział: "Jeśli nie byłaby pani chociaż trochę psychopatką, to byśmy dzisiaj nie rozmawiali, bo byłaby pani martwa".

Do tej pory jest to jedyny psychiatra, u którego byłam i sprawiał wrażenie kompetentnego. Trochę to absurdalne - psychiatra musi być pieprznięty, żeby był przeze mnie postrzegany jak profesjonalista.

Wyszłam z gabinetu z receptą na risperidon, do którego nie jestem przekonana. Dziwnie się po nim czuję, ale postanowiłam, że będę go brać przynajmniej przez tydzień. Czasami myślę, że wolałabym wrócić do wenlafaksyny, do której mam pewne zaufanie, mimo tego, że jest gówniana. Tłumi wszystko - zarówno złość, jak i radość oraz smutek. Ale wiem, czego się po niej spodziewać: braku apetytu, obojętności, utraty jakiejś części włosów, kompletnego zaniku libido, zmęczenia i brain shivers, jeśli zdecydowałabym się ją odstawić. Przynajmniej bym nie przytyła i nie bałabym się parkinsonizmu.

Z drugiej strony, jakoś ufam temu lekarzowi.

wtorek, 15 kwietnia 2014

21. Niestabilność.

Nienawidzę swojej niestabilności emocjonalnej. Jeszcze parę dni temu dałabym głowę, że mam depresję, a teraz... może szczęśliwa nie jestem, ale przybita też nie. Czuję się tak, jakbym nie zdawała sobie sprawy z tego syfu, który powinien nazywać się moją przyszłością. Wygląda ona fatalnie, ale jakoś to do mnie nie dociera.

M. nie chciał zaakceptować mojej decyzji o odejściu, więc... szuka pracy w Polsce. Cała sytuacja jest totalnie nienormalna, ale jeśli jakakolwiek firma zgodzi się przyjąć M. (który polskiego prawie nie zna, nie licząc przekleństw i innych, jakże "przydatnych" wyrazów), to za jakieś dwa miesiące może skończyć się ta cholerna epoka 800-kilometrowego dystansu. Ale sama nie wiem, czy to dobry pomysł. 

Moja terapeutka ma mnie w dupie, już któryś raz odwołała wizytę. Natomiast kiedy wizyty nie odwołuje, ma dla mnie marne pół godziny. Czy pół godziny na dwa tygodnie można w ogóle nazwać terapią? Nawet myślałam, żeby z nią o tym pogadać, ale chyba nie mam odwagi.

niedziela, 13 kwietnia 2014

20. Spokój.

Samotność jest spokojna, ale cholernie smutna. Przez ten rok, kiedy byłam z M., przyzwyczaiłam się do tego, że mam komu powiedzieć, jak się czuję, mam się do kogo przytulić i przy kim wypłakać. A teraz wszystko zniknęło. Jestem zupełnie sama, a jedyna osoba, której w jakimkolwiek stopniu na mnie zależy, niedługo umrze. Nie mam przyjaciół ani bliższych znajomych. Praktycznie nie mam do kogo gęby otworzyć, krzyczę i płaczę w poduszkę. Zostałam sama - opuszczona, zaniedbana, nieszczęśliwa. Całymi dniami mam łzy w oczach, cała sytuacja mnie przeraża. W tym roku straciłam już dwie osoby, które dotychczas zajmowały pierwsze miejsce w moim życiu. Wszystko, co miałam, zniknęło. Brakuje mi tej stabilizacji i normalności. W styczniu wszystko umarło, a ja nie byłam na to przygotowana. Jedna godzina, zaledwie kilkadziesiąt minut, wystarczyła, by zasiać największe spustoszenie, z jakim się do tej pory zetknęłam. Widok i dotyk śmierci to coś, czego nie potrafię opisać. Osoba, która towarzyszyła mi od pierwszych chwil życia, zamieniła się w chłodny worek kości.

Wciąż czuję, jak jej żebra odbijają się o moje dłonie, rozpaczliwie próbujące przywrócić ją do życia. Widzę jej oczy, jakby ze szkła, skierowane bez wyrazu w sufit. Widzę usta wykrzywione w przerażającym grymasie, słyszę ostatnie charczące oddechy. Nie mogę się tego pozbyć. Może to jeszcze nie jest na to pora, a może przesadzam. Nie wiem. Wspomnienia są namacalne, myśląc o tym wszystkim czuję się tak, jakby to wszystko wydarzyło się parę minut temu.

Jestem sama i będę sama. Będę stronić od ludzi, milczeć tak często, jak się tylko da. Myślę, że to właściwa droga, jedyny sposób, w jaki mogę teraz postąpić. Nie będę nikogo błagać o rozmowę, wolę umrzeć, nie odzywając się do nikogo. Będzie lepiej. Będzie stabilnie.

Zastanawia mnie to, czy mam rzeczywiście nawrót depresji, czy to stan kilkugodzinny, ewentualnie kilkudniowy.

sobota, 12 kwietnia 2014

19. If you have no one (and feel nothing), no one can hurt you.

Cieszę się ostatnimi dniami bez leków. Bez względu na to, co dostanę, moja percepcja się zmieni. Koniec z uczuciami, kodeiną, alkoholem, seksem, a nawet sokiem grapefruitowym. Jak będzie w takim razie wyglądać moje życie? Tego chyba nie można nazwać życiem, tylko egzystencją. Dostanę albo neuroleptyki, albo stabilizatory nastroju. Na te pierwsze łatwo się nie zgodzę, skutki uboczne mnie przerażają.

To już chyba definitywny koniec z M. Nie dogadujemy się, wszystko się zepsuło, sytuacja jest nie do naprawienia. Czasami myślę, że może to i lepiej, życie w pojedynkę jest spokojniejsze, bardziej wyciszone. Nie wiem, czy go kocham, nie wiem, czy kiedykolwiek w pełni kochałam, nie wiem, czy jestem w stanie kochać. Nigdy wcześniej nie zaznałam miłości i żyło mi się bez niej całkiem w porządku. Opuszczona czuję się bezpieczna. "If you have no one, no one can hurt you"...

Czasami chcę żyć normalnie. Bez uniesień, bez smutku, bez złości. Wróciłabym do wenlafaksyny, nawet nie obchodzi mnie to, że wypadnie mi połowa włosów i nie będę mogła spać. Wolałabym, żeby moje dni były przytłumione, tęsknię za tymi dwoma latami jak szalona. Ale z drugiej strony, "zero istnienia" jest przerażające, moje dotychczasowe życie w zasadzie legnie w gruzach. Wizyta u psychiatry w środę, chciałabym mieć to za sobą.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

18. Łzy, strach i beznadzieja.

Cały dzień płaczę. Zrobiłam test MMPI-2 i zaczęłam się w domu zastanawiać nad pytaniami. A pytania dotyczyły przyszłości, sensu życia, seksualności, rodziny, nauki... Właściwie wszystkich moich problemów. Im dłużej o tym wszystkim myślę, tym gorzej się czuję. Nie zaliczę roku, będę musiała zaczynać od początku. Tylko czy znowu mam studiować to samo, skazując się na 3-5 lat męki? A może powinnam wybrać coś ciekawszego? A może mogę mieć to wszystko w dupie i olać życie?

Nie chcę tak żyć. Przyszłość mnie przeraża. Boję się, że umrze mój dziadek (który jest nota bene moim jedynym krewnym). Boję się, że mojego związku nie da się odratować. Boję się, że do końca życia będę mieć średnie wykształcenie. Boję się, że doszczętnie zwariuję. Boję się budzić każdego dnia i przypominać sobie o tym wszystkim. Pragnę odnaleźć się w rutynie, uspokoić się i zacząć czuć się jak człowiek. Dlatego zdecydowałam, że pójdę do psychiatry, po dwuletniej przerwie. Pewnie wyląduję na lekach, które tym razem chyba muszę brać.

niedziela, 6 kwietnia 2014

17.

Jestem wkurwiona na wszystko i wszystkich. Na dodatek jutro mam terapię po dwóch tygodniach przerwy i boję się tego, co mnie czeka.

poniedziałek, 31 marca 2014

16. Powrót.

Kiedy wróciłam do domu, byłam szczęśliwa. Spędziliśmy intensywne pięć dni, czując o wiele więcej niż do tej pory. Ale minął tydzień, wspomnienia zaczęły się zacierać. Nie umiem prowadzić równolegle dwóch żyć. Nie umiem też sobie wytłumaczyć, że będąc w Polsce, cały czas jestem z M.

Jest mi źle, wręcz chujowo. Czuję pustkę, która przedziera się przez moje wnętrzności, zostawiając bolesny ciężar, który mnie wypełnia. Nie wiem, co mam robić, nie wiem, jak o tym mówić. Chcę płakać, ale nie umiem. Chcę krzyczeć, ale nie umiem.

W czwartek się nagrzałam, ale było tragicznie, bo skupiłam się tylko na swędzeniu. Nie mogłam przestać o tym myśleć, hydroksyzyna nie pomagała, wkręcałam sobie ten świąd coraz bardziej i bardziej, aż z haju nie zostało nic. Tylko następnego dnia czułam się jakoś lepiej, świeżo. Mimo tego zamulenia, miałam otwarty umysł, postrzegałam świat inaczej. Przez tę błogą obojętność nie zdawałam sobie sprawy z tego gówna, które mnie otacza.

poniedziałek, 17 marca 2014

15. Diagnozy jednak brak.

Byłam na terapii, usłyszałam, że w sumie to nie wiadomo, co mi jest i za dwa tygodnie mam zrobić MMPI-2, czyli odpowiedzieć na 567 pytań. Nie zupełnie wierzę w to, że można człowieka zdiagnozować poprzez stwierdzanie, czy zdanie jest prawdziwe czy fałszywe, ale zobaczymy. Może usłyszę, że jednak nie mam bordera, co byłoby całkiem miłą odmianą. Jak nie BPD, to pewnie ChAD albo jakieś inne przyjemności.

Pojutrze lecę do M., cholernie się boję. 

piątek, 14 marca 2014

14. Borderline mnie przerasta.

Zapisałam się na terapię krótkoterminową, byłam już na dwóch spotkaniach. Ostatnio usłyszałam, że bez przeciwpsychotyków się nie obejdzie i że mam jak najszybciej umówić się na wizytę u lekarza. Kiedy zaczęłam czytać o tego typu lekach, stwierdziłam, że nie ma mowy, żebym je brała. One mnie naprawdę przerażają. Przyrost masy ciała, parkinsonizm, wszystko. Do lekarza chciałam nawet iść, żeby dostać papier z rozpoznaniem (jakimkolwiek), bo tego wymaga ode mnie terapeutka - powiedziała, że mam mieć napisane, że mam bpd, bo będzie jej łatwiej pracować, mimo że ona sama jest przekonana o trafności tej diagnozy. Ale terminy są tak odległe, że zrezygnowałam. Już nie mogę się doczekać, aż usłyszę, że nie współpracuję.

Do tego zrywam z M. Nie jestem przekonana, czy chcę to zrobić, ale słowa same cisną mi się na usta. Poza tym, w ogóle za nim nie tęsknię. Nie jestem pewna, czy jestem w ogóle zdolna tęsknić za kimkolwiek. Wydaje mi się, że do tej pory tęskniłam za emocjami, które M. mi dawał. Przyzwyczaiłam się, niczego się nie boję, zaczęliśmy żyć w pewnego rodzaju stagnacji. A tego nie cierpię. Nie wiem, co robić, nie wiem, kim jestem.

Całymi dniami jestem smutna i wściekła, na przemian. Czuję się jak wrak człowieka. Chcę być sama, ale nie chcę być sama. Chcę spędzać czas z M., ale kiedy z nim rozmawiam, nie potrafię okazać jakiegokolwiek pozytywnego uczucia, mimo że wiem, że ono gdzieś tam jest. Rozpierdalam sobie życie na własne żądanie i nic nie potrafię z tym zrobić, najchętniej zamknęłabym się w pokoju i, w samotności, przedawkowała jakieś dragi.

Kurwa, jak ja nienawidzę tego całego gówna, które we mnie jest. Ten syf mnie dusi, domaga się autodestrukcji, chorych emocji i nienawiści. Nie wiem, co mam robić, jestem coraz bardziej zrozpaczona. Mam ochotę się ciąć, niszczyć, głodować, nienawidzić. Ale nic z tym nie robię, co sprawia, że czuję się gorzej i gorzej. Mam dość.

niedziela, 2 marca 2014

13. Alprazolam.

Zarzuciłam wczoraj alprazolam, ale jakoś mnie nie chwyciło, efekty były na granicy z placebo i miałam problemy z oddychaniem jak po kodzie. Na pewno spróbuję jeszcze raz, ale tylko wtedy, kiedy będę tego naprawdę potrzebować. Szkoda, że alpra na mnie nie działa tak, jak powinna, nawet nie miałam realistycznych snów (za to zasnęłam ok. 5 rano). Ale z drugiej strony może to i lepiej, przynajmniej się nie wjebię.

Chcę polecieć do M. tak szybko, jak się tylko da. Ale ze względu na moją sytuację rodzinną, nie wiem, czy będzie to możliwe przed lipcem... Bardzo się o to boję. Najdłuższą rozłąką dla nas były dwa miesiące, które ledwo przeżyliśmy, nie wyobrażam sobie nie widzieć się przez pięć (!!!) miesięcy. Znalazłam jeden termin, pod koniec marca, który mi pasuje, ale muszę to wszystko uzgodnić, a szanse są wyjątkowo znikome...Boję się o nas. Bardziej niż kiedykolwiek.

M. mnie coraz rzadziej rozumie. Po śmierci babci bardzo się zmieniłam, sama to zauważam. M. nigdy nie był twarzą w twarz ze śmiercią i jest mu trudno pojąć to, co dzieje się w moim mózgu. Trudno się mu dziwić. Ale to może zwiastować nieuchronny koniec naszego związku, szczególnie, jeśli nie będziemy mogli się widywać. A ja tak bardzo potrzebuję tego cholernego ciepła, które może mi dać tylko on...

sobota, 1 marca 2014

12. Wrócić do domu...

Mam "na stanie" trochę alprazolamu. Co prawda swoje benzodiazepinowe dziewictwo straciłam z klorazepatem, ale trudno go zaliczać do benzo, bo tranxene jest po prostu słabe. Z tego, co wiem, to afobam mnie nie rozczaruje, szczególnie, jeśli go potraktuję sokiem grapefruitowym. Swoją drogą, mam nadzieję, że się w nim nie zakocham, bo nie mam do niego łatwego dostępu. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy uda mi się go skołować po raz drugi, a jeśli tak, to będę musiała na to trochę poczekać. 

Tęskniłam za dragami. Bardzo, może aż za bardzo. Ale nie boję się tego, co mnie czeka - może być tylko lepiej. Na trzeźwo jest okropnie, nie radzę sobie z życiem, jestem na granicy samobójstwa. Gdyby nie kodeina, to już dawno bym się zabiła. Czy opioidy są zatem takie złe? Niejedną osobę odwiodły od zamiaru skończenia ze sobą, pokazały, że jeszcze może się udać. Wiem, że nie jest to najlepsze wyjście z sytuacji, ale czasami jedyne.

Od jakiegoś czasu nie mogę pozbyć się myśli, że chcę wrócić do domu. Tylko, że ja w tym domu cały czas jestem, a mimo to czuję się wyobcowana. Chcę mieszkać z M. Tak bardzo o tym marzę...  Bez niego jest tak cholernie pusto, smutno i źle. Nie mogę sobie znaleźć miejsca, myślę tylko o tym, jak bardzo chciałabym wyrwać się z tej uczelniano-domowej egzystencji i zaznać choć odrobiny miłości. Ale M. jest w Niemczech, więc mi zostaje jedynie kodeina i benzodiazepiny (z afobamem zapoznam się chyba dzisiejszej nocy)...

piątek, 28 lutego 2014

11. In the cold light of morning.

Znikam, uciekam, topię się w zimnie, które mnie ogarnia.

W nocy zaćpałam, było średnio, powinnam była wziąć większą dawkę. Mimo wszystko, gdy wstałam, czułam się tak, jakby cały świat był przykryty mgłą, której byłam częścią. Gdy wyszłam z domu, obserwowałam świat, słuchając "In the Cold Light of Morning" Placebo. Czy jestem taka, jak ludzie, którzy mnie otaczają? Czy też pędzę, spieszę się bez sensu i tracę samą siebie w pogoni za normalnością? Obraz ludzi był dla mnie bardzo odległy, chłonęłam muzykę i byłam mgłą. Wciąż swędzące ciało sprawiało, że nie mogłam zapomnieć o tym, co mnie w taki stan wprowadziło, ale nie preszkadzało mi to. Chciałam, żeby sedacja nigdy się nie kończyła, nie chciałam wrócić do siebie. Było mi dobrze. Czas płynął wolno, a ja czułam się na odpowiednim miejscu. Coś czuję, że znowu wjebię się w opio. Trochę się tego boję, ale z drugiej strony... czy mam cokolwiek do stracenia? 

A jak jest teraz? Wytrzeźwiałam i sama nie wiem. Nie chcę żyć tak, jak "oni", ale niczym się od "nich" nie różnię. Ba, nawet studiuję jeden z najlepszych kierunków, jaki mogłam wybrać, żeby stać się częścią szarej masy. Nie cierpię własnego życia. Wybory, których dokonałam, są nietrafione. Ja tu nie należę.

czwartek, 23 stycznia 2014

10. Zrozumienie.

Miałam dziś okazję spotkać sięz kimś wyjątkowym. Z kimś, kto mnie rozumie, kto ma podobne problemy do mnie. Dało mi to takiego kopa, jakąś motywację do pracy nad sobą. Oczywiście jest wiele rzeczy, które nas różnią, na przykład stosunek do substancji odurzających (co nie zmienia faktu, że stwierdziłyśmy, że kiedyś musimy iść na piwo), ale miałam wrażenie, że to, co mówię, ma jakiś sens. Że jest ktoś, kto to ROZUMIE i nie wciska mi żadnych pierdół. Dowiedziałam się trochę o oddziałach psychiatrycznych, lekach, lękach...  Zamiast sięnade mną użalać, powiedziała, że najchętniej dałaby mi wielkiego kopa w dupę, a taki stosunek do mojej sytuacji odpowiada mi o wiele bardziej. Przeraża mnie tylko to, że obiecałam, że nie będę ignorować A., co może być trochę trudne, bo lubię znikać. Do tej pory tylko M. zatrzymał mnie przy sobie. Ale zobaczymy, jak to wszystko wyjdzie.

Cały czas nie mogę uwierzyć w to, co się wydarzyło, to wszystko jest tak surrealistyczne. Na tyle, że wydaje mi się, że mam schizofrenię. I tym razem to nie derealizacja - po prostu nigdy wcześniej nie czułam, że ktoś rozumie to, co do niego mówię. Czuję taką ulgę, coś ze mnie spłynęło. Po wielu latach miałam okazję na prawdziwą rozmowę. Zawsze na to czekałam, nikt nie potrafił mi tego dać. A. to pewnie trochę dobiło, sama stwierdziła, że parę miesięcy temu nie mogłaby tego udźwignąć. Dlatego też nie będę się narzucać, ale zrobię co w mojej mocy, żeby jej nie ignorować. Z resztą wydaje mi się, że po tym, co dla mnie zrobiła, nie byłabym w stanie nie odebrać telefonu albo nie odpisać na wiadomość. Ale pewnie nigdy nie powiem jej, jak bardzo mnie nasza rozmowa zmieniła.

W sumie żałuję, że nie umiem się komuś przyznać, że zrobił dla mnie coś dobrego albo że mnie skrzywdził. Zawsze udaję pieprzony kamień, niewzruszoną bryłę pozbawioną jakichkolwiek uczuć. A wewnątrz tłumię nadwrażliwość.

piątek, 17 stycznia 2014

9. Bezsilność.

Próbuję zająć się dziadkiem, robię wszystko, co potrafię. Ale... ja też potrzebuję troski. Chcę, żeby ktoś się mną zajął, podejmował za mnie decyzje, przytulił mnie. Po raz pierwszy w życiu mam ochotę wrócić do czasów dzieciństwa, kiedy nie byłam sama. Do tej pory unikałam ludzi, teraz chcę z kimś przebywać bez przerwy. Dużo koresponduję, bo nie mam nikogo, do kogo mogłabym się bezpośrednio zwrócić.

Zmuszam się do jedzenia, ale cholernie trudno jest mi jeść. Mam wrażenie, że wszystko, co włożę do ust, pęcznieje, a potem zatrzymuje się w gardle i nie może zejść na dół.

Wszystkie formalności wysysają ze mnie resztki sił. Kilka razy dziennie muszę wszystko detalicznie opowiadać, pokazywać akt zgonu, a co najgorsze - dowód osobisty ze zdjęciem. Nie mogę patrzeć na to zdjęcie. Nie mogę patrzeć na ten podpis. Chcę zamknąć się w pokoju, zasnąć i obudzić się po kilku miesiącach.

Mam nadzieję, że uda mi się przełożyć termin egzaminów o 2-3 miesiące. Potrzebuję trochę czasu, żeby się ogarnąć, na razie tylko chodzę po urzędach, staram się wspierać dziadka, piszę, śpię i czytam.

Chciałabym, żeby M. przyjechał. Ale nie na weekend (to by mnie jeszcze bardziej zdołowało, pożegnania są okropne), tylko na stałe. Niestety, muszę poczekać jeszcze kilka miesięcy. Wierzę, że nam się uda. Ten rok nie może być aż tak chujowy, coś musi się udać. Czyżbym stawała się optymistką?

środa, 15 stycznia 2014

8. One last goodbye.

Wczoraj umarła moja babcia. Była dla mnie matką, gdyż moja mama umarła, gdy miałam dwa lata. Zostałam sama z dziadkiem.

Reanimowałam ją przez pół godziny, zamin przyjechał ambulans. Cały czas widzę jej martwe oczy.

Dostałam klorazepat od lekarza, jest mi trochę lepiej. Ale nie umiem się z tym wszystkim uporać.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

7. Sirens.



Blueneck - Sirens. Niezwykły utwór, niezwykły klip. W sumie... zarówno brzmi, jak i wygląda, jak moje uczucia na opioidach, między innymi za to kocham ten zespół.

Zbliża się sesja, a ja nie umiem się do niczego zmotywować. Mam w tym tygodniu dwa kolokwia, w następnym jest jeszcze gorzej, egzamin za egzaminem, przez kolejne trzy tygodnie. I tak nie zdam, po co mam się uczyć? Co prawda nie będę mieć problemów z matematyką i angielskim, ale mam jeszcze na głowie zarządzanie, prawo, psychologię i, co najważniejsze (i zarazem najgorsze) - makroekonomię.

Z M. ostatnio mi się nie układa, mam co chwilę jakieś borderowe jazdy, mówię mu, że to koniec, że męczy mnie to, że z nim muszę coś czuć. Czasami to prawda, mam ochotę na życie typu uczelnia-dom-nauka-sen, ale... ja go kocham. Nie wiem, co się dzieje, jestem coraz bardziej impulsywna. Zaobserwowałam, że  nasila się to po wzięciu kodeiny. Na haju czuję się cudownie, wydaje mi się, że jestem stworzona, by żyć z M. Następnego dnia nie chcę mieć z nim nic wspólnego. 

Teraz wzięłam zolpidem, ale wątpię, żebym doświadczyła jakichkolwiek efektów "ubocznych", za często biorę ten specyfik. Muszę zasnąć, jutro wstać o szóstej i zapierdalać. Nie wiem, jak wolę żyć - czy chcę czuć, czy się zgubić i być nikim. Mogłabym nawet pójść do lekarza i zorganizować jakieś antydepresanty, byłoby mi jeszcze łatwiej zapomnieć, co to znaczy żyć.

środa, 8 stycznia 2014

6. Nieuchronny powrót do normalności.

Jutro wracam do Polski. Kiedy o tym myślę, czuję, jak całe życie rozrywa mi się na kawałki. Muszę wrócić, uczyć się do sesji, udawać normalne życie i być cholernie nieszczęśliwa. Po co to wszystko? Chcę zostać z M. i razem przeżywać te lata (miesiące? dni?), które nam pozostały. Mam dość wyścigu szczurów, życia w wiecznym pośpiechu i bezuczuciowej, bezmyślnej egzystencji.

Ostatnio noce stały się dla mnie koszmarem. Czuję się wyjątkowo źle i nie umiem nad tym zapanować - chcę uciekać, krzyczeć, mam ochotę na autodestrukcję. M. stara się robić wszystko, żeby mnie zatrzymać, raz nawet przykuł mnie do siebie kajdankami, innego wyjścia nie było. Nie wiem, co się dzieje, prawdopodobnie boję się wejścia do autobusu i powrotu do mojego "drugiego życia", którego nienawidzę i którego najchętniej bym się pozbyła.

Parę dni temu się naćpaliśmy. Było dobrze, bardzo dobrze, czułam jeszcze większą więź łączącą mnie z M. Szkoda, że takie chwile nie mogą trwać wiecznie. Pewnie, kiedy znowu znajdę się w Polsce, zeszmacę się do reszty. Czasami tego potrzebuję. Wtedy cały świat przestaje istnieć, jestem tylko ja i kodeina.